Nestle and Prozac

 

Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem typową marudną Polką, wiecie – już wprawdzie nie lokalnym, ale emigrowalnym, cząstkowym przedłużeniem matrycy mojego kraju na kapryśną północ.  Mija tydzień od kiedy powróciłam do Irlandii Północnej. Jest to różnica, tym razem duża, ponieważ poprzednim razem opisałabym siebie jako poszukiwaczkę, może nawet odkrywczynię, był to w końcu mój pierwszy akt opuszczenia polskiego terytorium, bez konkretnego planu na jak długo. Kompas destynacji też szalał, miała być czeska Praga, może Niderlandy albo Niemcy, ostatecznie kierunek wskazał Belfast, miasto optymalnej wielkości, nie za duże, nie za małe, a charakterne i z historycznym sznytem.

Some might say that I am a typical grumpy Polish lady, you know - not a local one anymore, but an emigrant, a partial extension of my country's matrix to the capricious north. It's been a week since I returned to Northern Ireland. It is a difference, this time a big one, because last time I would describe myself as a seeker, maybe even an explorer; it was, after all, my first act of leaving Polish territory without a specific plan for how long. The destination compass was also upside down, it was supposed to be Czech Prague, maybe the Netherlands or Germany, ultimately the direction pointed to Belfast, a city of optimal size, not too big, not too small, but unique and with a historical twist.

Tym razem po 3 latach i półrocznej przerwie powrotu do Polski, znów rozpakowuję walizki, staram się oswoić kremowo-nijakie ściany nowego lokum, które wiem – będzie na dłużej. Portadown, niewielkie miasteczko o robotniczym rysie. Mało kolorów, mało zieleni, dla większości samochodów pędzących po głównej drodze tej mieściny – zwykła przelotówka. Mój chłopak, dostał tu, po tygodniach starań, satysfakcjonującą pracę, a ja walczę z moim własnym projektem filmowym, budując skrojone na własny gust home office. Skutecznie przeszkadza mi w tym właścicielka, która, a to sprowadza biurko, które tylko jej się podoba, a to kupuje skórzane kanapy, z których wniesieniem jest duży problem nawet przez dwóch rosłych mężczyzn, a kiedy już się znajdują na siłę wciśnięte w metraż chatki, tak śmierdzą specyficzną skórzaną perfumą, że nawet wietrzenie pomieszczenia tego nie niweluje. Siedzę odwrócona do tych kanap, bo mnie zwyczajnie irytują. Jestem wegetarianką, z pro eko podejściem, może kiedyś w końcu dotrwam do wegańskiego poziomu. Kilka dni temu kupiłam zimowe buty z tworzywa, żeby nie nosić na sobie skalpów, teraz, jak ironia losu, pół salonu wypełniają obiekty, które już rysują w mojej wyobraźni obierane z mięsa szczątki nieszczęsnych zwierząt hodowlanych, które spędziły cały żywot w małej zagródce, karmione sojowym syfem z Ameryki Południowej lub Chin.

This time, after a three year and a six-month break from returning to Poland, I unpack my bags again, try to tame the creamy-nondescript walls of the new place, which I know - this place - I know - it will be there for longer. Portadown, a small working class town. Few colors, not enough green, for most of the cars driving along the main road of this town are just passing through. After weeks of trying, my boyfriend got a satisfying job here, and I am struggling with my own film project, building a home office tailored to my taste. I am annoyed by the landlord who requires a desk that she only likes, and buys leather sofas that pose a big challenge to carry even for two strong men, and have to be forced into the room. The sofa has a specific leather perfume, and even after airing the room, the smell remains. I sit facing these couches because they just irritate me. I am a vegetarian, with a pro-eco approach, maybe someday I will finally make it to a vegan level. A few days ago, I bought synthetic winter boots so as not to wear animal skins. Now, ironically, half of the living room is filled with objects etched in my imagination by the flesh-peeled remains of unfortunate farm animals who spent their entire lives in a small pen, fed soybean muck from South America or China.

“Poznęcam się” jeszcze chwilę nad właścicielką, która oczywiście chce dobrze, ale ciągle przekracza moje granice. Zaczęło się od powitalnego koszyka, który wypełniały smakołyki i środki użytku domowego i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie zwykły fakt, że tak bardzo unikam wszelkich marek Procter&Gamble, Nestle, czy Unilever, a w koszyku znalazłam niemal 100% tego typu dobroci. Anty-eko marki, brunatne korporacje żerujące na środowisku i ludzkim nieszczęściu w krajach trzeciego świata, oligarchowie rynku, z satysfakcją uprawiający greenwashing, by tuszować swoje uczynki. No i ciesz się tu człowieku z podarku…

I will try to express my anger toward the landlord for a while, who obviously means well, but still test my patience so much. It started with a welcome basket filled with goodies and household items, and it wouldn't be terrible, if not for the simple fact that I avoid all brands of Procter & Gamble, Nestle or Unilever, and I found almost 100% of this kind of goodness in the basket. Anti-eco brands, cruel corporations feeding on the environment and human misfortune in third world countries, market oligarchs who happily greenwash to cover up their deeds. And well, enjoy your gift here, man ...

Czemu o tym piszę?

Why am I writing about this?

To nie tak, że właścicielka mieszkania to zło wcielone. Jednak to ten sam schemat, który powtarza wielu bliskich: członków rodziny, przyjaciół, nieopatrznie raniący osobę przechodzącą kryzys poprzez wejście w ‘system’, poprzez podpisanie się pod regułami ‘systemu’, gdzie zwyczajnie chcieliby postąpić prawidłowo, pomóc. To trochę tak, jak Edward Nożycoręki u Tima Burtona. Wspomniany Edward zamiast palców posiadał nożyczki i chcąc wyrazić swoje ciepłe uczucia, ranił skórę ważnych dla niego osób. Przypuszczam, że niejeden z nas/was, tych którzy otarli się o system opieki psychiatrycznej, czy zdrowotnej, widzi, że tak często użycie powszechnie przyjętych środków, aby wesprzeć, przynosi odwrotny skutek.

It's not like the landlord is evil. However, this is the same pattern that is repeated by many relatives: family members, friends, inadvertently hurting a person undergoing a crisis by admitting them to the 'system', by subscribing to the rules of this 'system', where they would simply like to do the right thing and help. It's a bit like Tim Burton's Edward Scissorhands. Edward has scissors instead of fingers and, wanting to express his warm feelings, he injures the skin of people important to him. I suppose more than one of us / you, those who have encountered the psychiatric or health care system, see that so often the use of common measures to support has the opposite effect.

Przede wszystkim nie wnika się w realne potrzeby, zamiast tego stara wypełnić, wypchać wręcz fizjologiczny, podstawowy wskaźnik bytu – w przypadku właścicielki mieszkania było to: coś do mycia pod prysznic, coś słodkiego, coś energetycznego, coś piorącego. Coś – nie oznacza nic konkretnego, przemyślanego. Analogicznie, jeśli zagłębimy się w filozofię systemu pomocowego dla zdrowia psychicznego – to mamy: leki uspokajające, wyciszające, tłumiące – ale też z drugiej strony medykamenty powodują osłabienie uczuciowe i niestety po pierwsze mają za zadanie stymulować rynek farmaceutyczny na zyski. Dalej system szpitalny i zamknięte koło powszechnej opieki zdrowotnej (w Polsce bezpłatna opieka zdrowotna to marginalizowana i niedofinansowana pięta Achillesowa systemu). System ten odcina pacjentów od społeczeństwa, często zdwaja traumatyczne doświadczenia, gdyż nie jest zindywidualizowany, a przy tym daleki od humanistycznego podejścia do osoby, do człowieka jako jednostki, która zmaga się z konkretnymi problemami.

First of all, the system does not delve into real needs, instead it tries to fill, even stuff out the physiological, the basic indicator of existence - in the case of the landlord it was: something to clean oneself in the shower, or clean one’s clothes, something sweet, something caloric. Something - does not mean anything specific, thoughtful. Similarly, if we delve into the philosophy of the mental health support system - we have: sedative, calming, and suppressive drugs - but on the other hand, medications cause emotional numbness and, unfortunately, they primarily serve to stimulate the market for profits. Next, the hospital system and the closed circle of universal health care (in Poland, free health care is a marginalized and underfunded Achilles' heel of the system). This system cuts patients off from society, often duplicates traumatic experiences because it is not individualized, and at the same time it is far from a humanistic approach, failing to regard each human being as an individual who struggles with specific problems.

Globalizacja łączy ze sobą i spłaszcza wszystkie warstwy naszego jestestwa. Na sprzedaż może być nawet miłość, żałobę po bliskim (jeśli trwa ponad tyle, ile wykazują psychiatryczne księgi np. DSM V) klasyfikuje się i przygląda na zasadzie anty normy. Czy więc, norma oznacza dokładny wskaźnik reakcji na dane relacje – nic ponad, nic poniżej? Bessa, hossa, rynek. Zasada ogólności, do której należy równać. Najłatwiej jest w końcu kupić popularny produkt, lepiej jednak nie czytać składu i nie wnikać w historię pochodzenia.

Globalization connects and flattens all layers of our being. Anything can be sold, classified, and examined - even love, or mourning a loved one (if it lasts longer than that shown in psychiatric books, such as the DSM V), if it defies what is deemed “normal”. So, is it possible to define the appropriate reaction to anything - nothing above, nothing below? Bear market, boom market. The principle of generality, equating experiences that are not the same. After all, it is easy to buy a popular product if you ignore its composition and history of origin.

Przychodzi jeszcze na myśl świetna animacja Steva Cuttsa o tytule Happiness. Jest to alegoryczna opowieść o postaci uwikłanych w system, które prezentują szczury. Bezsensowny pęd, bieg. Postaci nie zwracają uwagi ani na siebie, ani też na innych, gonią za pieniądzem i karierą. W takim świecie żyjemy i głośno mówimy o tak zwanych chorobach cywilizacyjnych. Niczym się jednak nie różnią te choroby, od ingredientów paczki chipsów, które wciąż smakują tak samo. Pęd się nie kończy.

Another thing that comes to mind is the great animation by Steve Cutts, Happiness. It is an allegorical story about characters entangled in the system represented by rats. Senseless rush, run. The characters do not pay attention to themselves or others, they chase money and careers. We live in such a world and speak loudly about the so-called diseases of civilization. However, these diseases are no different from the ingredients of a packet of crisps, which still taste the same. The rush doesn't stop here.


Dorota Skupniewicz was born in Poland in 1989, at the border of communism and capitalism in the country. Those two systems deeply impact her point of view for the world. Dorota is searching for a new definition of reality, crossing between hard ground (the actual system) and utopia: the Greek definition of the golden middle, which still seems to be an ideal. Dorota has firsthand experience of the Polish mental health system, whose roots are decades old. After years of struggling with her own blurred picture while living in Poland, where she gave up all chances to change surrounding environments, Dorota moved to the UK, where she is able to think clearly from a distance. Sometimes cutting something means growing again. Dorota completed animation studies in her mother country, which she cites as her best experience from Poland: earning skills to express herself. Dorota takes inspiration from anthropology, ethnology, philosophy and upgrading her film knowledge as a student of scriptwriting. She is very grateful to be part of IDHA - as the warrior the Mandalorian says, “this is the way.”

IDHA’s blog is home to diversity of perspectives and opinions about mental health and healing. These posts seek to magnify a wide range of perspectives on different topics. The opinions expressed are the writers’ own.